Urodziłam się 29 06 1936 r. w Siedlisku, gm. Stepań, pow.  Kostopol parafia Rzymskokatolicka- Wyrka. Proboszczem był ks. Jan Szarek. Miałam 7 lat jak pożegnałam Wołyń. Moi rodzicami byli: Stanisława z d. Rosińska ur. W 1903 r. i Stanisław Gutkowski ur. W 1897 r. Posiadałam 3-jkę rodzeństwa, 2 braci: Kazimierz – Anicenty ur. 1927 r. i Witold ur. 1930 r. i siostra Danuta ur.1933 r. Z rodziny mojej mamy w latach 1938-1943, we wsi mieszkała babcia Teofila Rosińska z synem Janem  / bratem mojej mamy/, z synową Heleną i wnukami: Eugeniuszem, Czesławem i Konstantym, obok wnuk Szczepan z żoną Genowefą z d. Brzozowska i małą córeczką Zuzanną. Ze strony ojca stryj Antoni z żoną Cecylią i stryj Aleksander z żoną Marią i 4- ką dzieci: Edward, Kazimiera, Romualda i Tadeusz, który już wcześniej się pobudował na obrzeżach wsi. Mieszkaliśmy w centrum wsi do 1938 r. W 1937 r. we wsi wybuchł pożar, gdzie spłonęły wszystkie nasze zabudowania i część budynków stryja Antoniego. Ponieważ wcześniej ojciec posiadając 5 ha ziemi, dokupił sobie 20 ha za rzeką Jesionówką,  /niektórzy podają Czapelka/ postanowił pobudować się na tych terenach odległych od wsi ok. 1,5-2 km. Ze względów bezpieczeństwa przed pożarami. Pobudował już bardziej nowoczesny dom, obszerny, kryty blachą, z nowymi budynkami gospodarczymi, stodołą, na której znalazło się miejsce na „bocianie gniazdo”. Obowiązkowo studnia z żurawiem, z czasem ogrodzony ogród. Jako dzieciakom, było nam tam dobrze, dużo przestrzeni, pola, łąki, rzeka, gdzie kwitły kaczeńce, rosły tataraki, kumkały żaby i pływały ryby co było frajdą dla moich braci. Prześcigali się, kto więcej ułowi, a na około lasy, gdzie rodzice chodzili na grzyby. Gdy byłam starsza, miałam swego źrebaka i bracia zabierali mnie nad rzekę poić konie. Miałam też swego ulubionego kota, który był moim ulubionym przyjacielem do końca pobytu na Wołyniu. Moje rodzeństwo chodziło do szkoły, bracia do Wyrki oddalonej 5 km. Od Siedliska, ale jakoś im to nie przeszkadzało, siostra do Siedliska, która mieściła się w prywatnym domu u p. Mąkiewicz.

Bracia po szkole pomagali ojcu w pracach polowych, ja z siostrą mamie pomagałyśmy „wybielać” na łące bieliznę po praniu i wielu innych drobnych pracach. Zawsze w niedzielę jeździliśmy bryczką do kościoła do Wyrki, a w drodze powrotnej odwiedzaliśmy naszą rodzinę w Siedlisku, zabierając naszą babcię Teofilę na dłużej do naszego nowo-pobudowanego domu. Po drodze odwiedzaliśmy stryja Antoniego i Aleksandra, którzy już byli  bardziej zagospodarowani od nas i tak nam upływały niedziele, nie odczuwając tego, że jesteśmy w jakiś sposób „odizolowani” od wsi.

Jeszcze wspomnę o naszych nowych sąsiadach, którzy pod koniec 1939 r. kupili sobie „kawałek” ziemi i pobudowali mały domek. / w Rafałówce mieli duży dom i sklep/ Byli to Paulina i Stefan Bitnerowie z 4- ką dzieci: Ryszardem – 1925, Barbara-1927, Leokadia-1930, Lidia-1935/?/. Sąsiedzi okazali się bardzo miłymi ludźmi i bardzo zaprzyjaźniliśmy się wszyscy tak dorośli jak i dzieci. Zawsze można było liczyć na wzajemną pomoc. „Sielanka” skończyła się, kiedy na Wołyniu w czasie okupacji Niemców, zaczęto mordować Żydów, a później Ukraińcy „zabrali się” za Polaków. Ogólny niepokój dorosłych wkradł się również w serca dzieci. Pojedyncze mordy rozpoczęły się już pod koniec 1942 r. pod pozorem użyczenia podwody, z której nikt nigdy nie wracał. Tak było z Edwardem Grabowskim z Zakuścia mężem mojej stryjecznej siostry Kazimiery, córki Aleksandra Gutkowskiego. Przyszli do nich wieczorem podając się za partyzantów radzieckich z prośbą o „podwiezienie ich do dowódcy” i już nigdy z tej „wycieczki” nie wrócił i nie znaleziono jego zwłok. Następny przypadek w mojej rodzinie był w Kulikowiczach w domu brata mego ojca, Bolesława Gutkowskiego, który był administratorem niemieckiego majątku. W tym czasie w gościnie u nich był mój ojciec. Przyszli nocą i chcieli go podstępnie wyprowadzić, ale stryj im uciekł, więc cała rodzinę zostawili przy życiu, ograbiając doszczętnie mieszkanie. Po ich wyjściu domownicy zorientowali się, że dom był obstawiony butelkami z benzyną. Wniosek, że po wymordowaniu wszystkich, chcieli do spalić, a stryj swoją ucieczką popsuł im plany. Stryj przeżył ale trafił do szpitala z bardzo odmrożonymi nogami. Przebywał w Kołkach przez okres 2 miesięcy. Stryjenka następnego dnia wraz z dziećmi opuściła Kulikowicze. Na początku 1943 r. już jawnie Ukraińcy zaczęli mordować Polaków, wtedy ogarnął wszystkich strach i po Parośli, Butejkach, Hucie Stepańskiej w Siedlisku zaczęła się organizować samoobrona. Głównym komendantem był Gracjan Wiatr – podoficer rezerwy. Stryj Antoni był komendantem wartowni. Nie mając broni, zaczęli wytwarzać imitację broni i taką bronią próbowali osłaniać mieszkańców. Z biegiem czasu mieli już 10 karabinów i chętnych do obrony, a było ich wielu, miedzy innymi: Jan Rosiński, Jan Onuchowski, Władysław Wiatr, Józef Janicki, Brzozowscy, Aleksander Gutkowski s. Władysława i wielu innych dorosłych mężczyzn w tym Edward Gutkowski. / częściowe dane ze „Wspomnień” stryja Antoniego Gutkowskiego, niektóre od żyjących jeszcze rodzin/. Był również apel do mieszkańców mieszkających poza wsią: jak nasza rodzina, rodzina Bitnerów i stryja Aleksandra Gutkowskiego, żeby na noc przemieszczać się do wsi ze względów bezpieczeństwa. Stryj Aleksander s. Antoniego i Kamili, skorzystał z propozycji i z rodziną na noc wyjeżdżał do stryja Antoniego. Natomiast nasi ojcowie zdecydowali, że swoje rodziny będą sami ochraniać, włączając w to starszych synów, czyli od nas mego brata Anicentego l. 15,5 i ze strony Bitnerów- Ryszarda l. 18. Tak w 4-kę na zmianę ze swoją prowizoryczną bronią / drzewce na sznurku zawieszone na plecach/ czuwali nad nami przez całą noc zmieniając się co kilka godzin, a swoje żony z dziećmi młodszymi zamykali w naszej stodole od zewnątrz, wierząc, że uchronią nas od śmierci jak w 1942 r. Żydów, którzy byli przechowywani w naszej stodole przez okres 2 tygodni po likwidacji getta w Stepaniu, o czym nawet nie wiedzieli sąsiedzi. Pewnego dnia opuścili kryjówkę żywi i cali, poszli szukać „swoich”… Taka „zabawa w ochronę” trwała do kwietnia, kiedy to zamordowano Jana Skibę, komendanta samoobrony w Wyrce, który wraz z Bolesławem Brzozowskim wyjechał w celu zakupienia broni. Zginął pod Policami, odnaleziony i pochowany na Cmentarzu Rzymsko- Katolickim w Wyrce. Wraz z rodzicami byłam na jego pogrzebie i ten obraz do dziś mam zachowany w pamięci./ Będąc w 2010 r. i 2011 nie odnalazłam miejsca jego pochówku. / Ta zbrodnia wywołała bardzo duże poruszenie wśród mieszkańców Wyrki i Siedliska. Następna zbrodnia, która się wydarzyła w krótkim czasie dotyczyła bezpośrednio mojej rodziny. 22 kwietnia zamordowana została w bestialski sposób /dokładny opis w „Pamiętniku- Wspomnienia z Wołynia stryja Antoniego/ siostrzenica mego ojca – Ewelina Florkiewicz z d. Lipińska z Maniewicz /ok. Majdanu Komorowskiego/ Jej zwłoki przy pomocy Ukraińców odnalazła jej matka – Bronisława Lipińska. Pochowana została na cmentarzu Katolickim w Kołkach. 24 kwietnia został zamordowany Eweliny ojciec – Władysław Lipiński wraz z 2-ką dzieci Stanisławą i Tadeuszem w ok. Hradie. Ciał ich nie odnaleziono, tym razem już Ukraińcy nie pomogli, twierdzili, że nie wiedzą nic o tej zbrodni. Po tych wszystkich zbrodniach na początku maja skorzystaliśmy z gościny stryja Antoniego i codziennie wyjeżdżaliśmy do wsi na noc, gdzie było „gęsto” od uciekinierów. Przyjemne były powroty do domu, gdzie witały nas nasze ulubione zwierzęta; psy i koty. P. Bitnerowie z dziećmi chodzili do p. Magdzińskich. Trwało to do tego pamiętnego dnia 16. O7. 1943 r. Ksiądz Proboszcz w naszej Parafii ogłosił, żeby rodzice przygotowali swoje dzieci pod względem modlitewnym do I- Komunii Świętej, nawet te, które nie uczęszczają do szkoły. Jeżeli będą znały podstawowe modlitwy, udzieli jej 16.06. 1943 r. Ja skorzystałam z tej łaski i byłam bardzo szczęśliwa. Do szkoły wtedy jeszcze nie chodziłam, więc tym bardziej byłam zadowolona, że zdałam egzamin, który umożliwił mi przyjęcie I Komunii Świętej. Przede wszystkim byłam wdzięczna Panu Bogu za Dar jaki otrzymałam, a mojej mamie, że mnie tak dobrze przygotowała. Pozorny spokój trwał do 16. 07. 1943 r. Około północy dzwony kościelne ogłosiły alarm, żeby natychmiast opuszczać swoje domostwa i kierować się w kierunku Huty Stepańskiej. Paliły się już pobliskie wsie jak: Soszniki, Wyrka, Ostrówki, początek Siedliska. Ponieważ w ciągu dnia było „niespokojnie”, więc każdy był przygotowany do natychmiastowego wyjazdu, gdzie była silniejsza samoobrona i liczono na to, że tam przetrwamy. Ojciec szybko nas zabrał na furmankę łącznie z zapasami żywności i inwentarzem żywym, skierował się w kierunku Huty. Nam było łatwiej przedostać się na drogę, gdyż mieszkaliśmy za „rzeką” i nie musieliśmy przejeżdżać mostów. Niektórym się nie udało jak rodzinie Onuchowskich- opis ich ucieczki w załączniku.

Z naszej rodziny we wsi pozostała babcia Teofila Rosińska z d. Sawicka zonz Adama Rosińskiego, która była chora i chciała pozostać na miejscu w pobliżu swojej zagrody, prosząc wnuków, żeby ją wynieśli z łóżkiem w zboże i tam ją ukryli, jeszcze nie wierząc, że może być zamordowana. My szczęśliwie już bez większych przeszkód dojechaliśmy do Huty, słysząc za sobą ciągłe strzały. W Hucie rozmieszczono nas, matki z dziećmi w szkole lub kościele, skąd ciągle dochodziły modlitwy i pieśni kościelne wznoszone do Pana Boga z prośbą o przetrwanie. Rodzina Jana Rosińskiego również szczęśliwie dotarła do Huty. Mężczyźni i starsi chłopcy byli rozmieszczani na zewnątrz budynków jako obrona przed banderowcami. W czasie obrony Huty Stepańskiej zginęło bardzo dużo ludzi, naszych „obrońców”, którzy zostali wszyscy pochowani w jednym wspólnym dole na terenie boiska sportowego, owinięci tylko w prześcieradła. Nad ich ciałami w dniu 17. 07. 1943 r. żałobne egzekwie sprawowali ks. Jan Szarek, ks. Bronisław Drzepecki- proboszcz Parafii Huciańskiej i ks. /NN/. W ciągłym strachu w Hucie przetrwaliśmy do 18. 07 1943 r. Obrońcy byli już skrajnie wyczerpani, broń im  się kończyła, więc o północy z 17/18 0.7, przywódca obrony, którym był Władysław Kochański ps. „Bomba” wraz z przedstawicielami uciekinierów, zdecydowali, że przy najbliższej okazji wyruszą z Huty w kierunku Rafałówki. Wieczorem przeszła burza, a później utworzyła się mgła, co prawdopodobnie trochę „odstraszyło” Ukraińców i wycofali się, a to przyspieszyło decyzję Samoobrony do wyruszenia. Szybko stworzył się tabor i w zwartej grupie wyjechaliśmy w kierunku Rafałówki jeszcze pod osłoną nocy.Niektórzy z rodzin pogubili się jeszcze w Hucie. Tak było z rodziną Gracjana Brzozowskiego, który z żoną Filipiną, synem Piotrem i Ignacym jechali wozem, a starsi, gdzieś się zawieruszyli. Dzięki czemu zostali przy życiu. My byliśmy w komplecie tzn. rodzice i moje rodzeństwo. Spokojnie dojechaliśmy do Siedliska, Wyrki. Z bólem serca patrzyliśmy na zniszczenia jakich dokonali Ukraińcy tylko przez 2 noce. Gdy dojechaliśmy do mostu między Wyrką a Sosznikami, padły strzały. Jak się okazało, człowiek, który szedł obok naszego wozu i dał sygnał, był Ukraińcem, gdyż naraz się „rozpłynął”. Wtedy rozpoczęła się strzelanina z różnych stron. Wszyscy w popłochu zaczęli uciekać. Kto przejechał most końmi, dalej uciekał w kierunku Rafałówki, tak było w przypadku mojego stryja Antoniego. Nam się nie udało. Wszyscy zeskoczyliśmy z wozu. Nagle z moich oczu zniknął ojciec i moi bracia. Mama natomiast mnie i moją siostrę złapała za ręce i jak oszalałe biegłyśmy przed siebie i odpoczywałyśmy mijając mnóstwo trupów, płaczące i okaleczone dzieci. Był moment, że nasza mama mnie ciągnęła, nie wypuszczając moich rąk, nie wiem czy padłam ze zmęczenia, strachu. Czy nogi mi się zaplątały w grochowinie, gdyż biegłyśmy przez pole grochowe i tak z trudem, kryjąc się przed świszczącymi kulami dotarłyśmy do Grabiny. Tam nie było nikogo z naszej rodziny. Po chwilowym odpoczynku, wyruszyłyśmy z grupą uciekinierów w kierunku Antonówki, szukając swoich bliskich. Następnie dotarłyśmy do Wydymeru, gdzie spotkałyśmy naszego ojca i braci. Od nich dowiedziałyśmy się, że po rozbiciu przez Ukraińców „przodu” konwoju, tył cofnął się z powrotem do Huty, próbując się jeszcze bronić. Oto potwierdzenie relacje p. Genowefy Baranickiej z d. Kuczyńska, mieszkanka Huty Stepańskiej mająca wówczas 17 lat, będącej w tej „drugiej” grupie uciekinierów, która przekazała mnie w obecności Władysława Włoszczyńskiego w dniu 26.09. 2010 r.

W dniu 18. 07. 1943 r. po napadzie na czoło „konwoju” na pograniczu Wyrki- Soszniki, który zmierzał w kierunku „Grabiny”, na czele szedł ks. Proboszcz Parafii Wyrczyńskiej – Jan Szarek, „tył” konwoju nie dochodząc już Siedliska, cofnął się z powrotem do Huty z częścią obrońców i ks. Bronisławem Drzepeckim – proboszczem Parafii huciańskiej. Ta „grupa rozbitków” broniła się do godzin popołudniowych ponosząc olbrzymie straty w ludziach. W czasie walki został ranny nasz dowódca – Władysław Kochański ps. „Bomba” i to zdecydowało między innymi do przygotowania się do opuszczenia Huty. Po południu rozszalała się straszna burza, Ukraińcy wycofali się i to wykorzystali nasi obrońcy szybko formując kolumnę wozów wraz z pozostałymi mieszkańcami do wyjścia z Huty. Przed wyruszeniem, ks. Bronisław Drzepecki, rozgrzeszył wszystkich, udzielając jeszcze Komunii Św., pobłogosławił i wraz z dwiema siostrami zakonnymi /NN/, wyruszył na czele kolumny z obrońcami, rannym dowódcą i modlitwą na ustach w kierunku Grabiny. Po upływie jakiegoś czasu burza ustała, deszcz przestał padać, a na niebie pojawiła się piękna tęcza, która szczęśliwie „zaprowadziła” nas do Grabiny. Przez całą drogę towarzyszyła nam gorąca modlitwa z prośbą o opiekę Matki Bożej, odmawiając „Pod Twoją obronę….”. Po dotarciu do Grabiny wszyscy padli na kolana, dziękując Panu Bogu za ofiarowane nam życie. Ks. Drzepecki odprawił Nabożeństwo dziękczynne, udzielając wszystkim błogosławieństwa Bożego na drogę w „nieznane”, a sam pozostał w Grabinie. Dla nas były już przygotowane transporty, którymi wywożono Polaków do Niemiec.”

Na nas również czekały takie transporty. W Wydmerze spotkaliśmy się jeszcze raz z rodziną ojca- braćmi, niektórymi sąsiadami i siostrami mamy i tak wszyscy razem dostaliśmy się do Równego, /pomijam niektóre szczegóły/ a tam wagony były obstawione Niemcami i bez zezwolenia nie mogliśmy już wyjść. Martwiliśmy się co się stało z naszą babcią Teofilą, ale o niej dowiedzieliśmy się już po wojnie. Przebieg wydarzeń w załączniku. Pod eskortą doprowadzili nas do łaźni, po tym była segregacja i przygotowanie do dalszych wyjazdów. W Równym „załadowali” nas do bydlęcych wagonów, bez dostępu powietrza, sanitariaty to- dziura w podłodze i wiadro. Cały transport skierowali do Przemyśla. Niektóre dzieci tej trasy nie przeżyły i na stacjach postojowych były wyrzucane z wagonu przy płaczu matek jak „niepotrzebne śmieci”. Na krótkich postojach karmiono nas stęchniętą zupą z brukwi, po której byłam bardzo chora: biegunka, wymioty, temperatura, ale dzięki łasce Bożej przeżyłam, myślę po to, żeby móc jeszcze świadczyć o tym koszmarze. W Przemyślu po „posegregowaniu” nas, jeden wagon pojechał w głąb Niemiec za Odrę, gdzie trafiła część rodziny mojej mamy- Rosińscy i rodzina ojca –Gutkowscy, łącznie ze stryjecznymi braćmi. /Jednego z nich – Władysława poznałam po 68 latach w 2011 r. /  Sąsiedzi z Siedliska jak: Brzozowscy/nie wszyscy/, Naumowiczowie, Wiatrowie, nasi sąsiedzi z za rzeki - Bitnerowie, Dębscy /teściowie stryja Antoniego z Ostrówek/.

Drugi wagon skierowano na północ do Olsztyna, którym jechałam ja, moi rodzice, rodzeństwo, sąsiedzi z Siedliska – Mieczysław Brzozowski z rodziną. Ich wysadzono w majątku w Kozłowiek/Nidzicy, nas w Działdowie, skąd furmanką dowieźli nas do majątku ziemskiego w Kisicach /2 km. Od Działdowa/. Siostry mojej mamy pojechały do Olsztyna i tam rozmieszczono ich w okolicach Olsztyna. Tak ze ściśniętym sercem pożegnaliśmy Wołyń pod koniec lipca 1943 r., ale dziękowaliśmy Bogu, że żyjemy i jesteśmy razem. Czas okupacji, to już oddzielny rozdział moich przeżyć. O losach mojej babci Teofilii Rosińskiej i jej rodziny dowiedzieliśmy się już po wojnie, kiedy to rodziny zaczęły się odnajdywać i odwiedzać, wracając do przeżyć z 1943 r. W roku 1955 mając 19 lat odwiedziłam wujka/brata mojej mamy/ Jana Rosińskiego w Godkowie- województwo  zachodnio-pomorskie i mieszkających z nimi syna Czesława i synową Genowefę z d. Brzozowska. Opowiedzieli mi swoją historię jak przeżyli ten koszmar:„ Otóż był rozkaz wyjazdu z Huty Stepańskiej do Rafałówki dn.17/18. 07. 43.r. w nocy, wszyscy jeszcze byli razem t.j. Jan Rosiński z żoną Heleną i synowie: Eugeniusz, Czesław, Konstanty. Szczepan był z żoną Genowefą z 1-roczną córeczką Zuzanną. W Hucie byli też rodzice Genowefy z rodzeństwem, Gracjan Brzozowski z żoną Filipiną i synami : Piotrem, Ignacym / nie ujęty w spisie zaginionych/, a starsi, gdzieś się „zawieruszyli”. Przechodząc przez Siedlisko w czasie ogólnego zamieszania jak Ukraińcy zaczęli strzelać, wtedy zniknął Jan Rosiński i Szczepan, a Helena żona Jana z synem Czesławem i synową ukryli się w krzakach, niedaleko swojej zagrody. Jak się trochę uspokoiło i Ukraińcy wyszli już z Siedliska, poszli zobaczyć co dzieje się z babcią Teofilą, która została w Siedlisku schowana w zbożu. 18.07.- babcia jeszcze żyła. Opowiedziała im, że Ukraińcy ją znaleźli, ale nie zabili, twierdząc, że i tak ona umrze z głodu. /była chora, nie chodziła/ Powiedzieli to bardzo ironicznie, że „padochnie”. Synowa z wnukami donieśli jej jedzenie i tam ją zostawili. Genowefa niespokojna o swego męża Szczepana, razem z Czesławem /bratem Szczepana/ poszli go szukać. Idąc obok cmentarza w Wyrce, przy tzw. Pawłowej Górce, natknęła się na zwłoki swoich rodziców Gracjana i Filipinę Brzozowskich z synami Piotrem i Ignacym. Wyglądali makabrycznie, pocięci szablą. Prawdopodobnie chcieli na obrzeżach Siedliska zaczekać na swoich starszych synów i tam ich Ukraińcy dopadli. Szczepana nie odnaleźli. Ponieważ byli już zmęczeni tymi wszystkimi przeżyciami i zrozpaczeni po stracie bliskich, postanowili zostać jeszcze na noc, czyli z 18/19. 07. Po nocy poszli w pola odwiedzić babcię, zabierając dla niej jedzenie, ale babcia już była zamordowana. /nie ujęta w spisie zaginionych/ Trudno im było stamtąd odejść, zostawiając tyle trupów, więc postanowili jeszcze pozostać do następnego dnia. Ukraińcy penetrując teren, odkryli ich kryjówkę /zdradził ich pies/ i zamordowali : Helenę Rosińską żonę Jana z synem Konstantym. Czesław z Genowefą i dzieckiem byli w innym miejscu i dzięki temu zostali przy życiu. Ponieważ Ukraińcy codziennie penetrowali teren, więc bali się oni wychodzić ze swoich kryjówek i w tych zbożach , krzakach, przesiedzieli ok. 1 miesiąca. Aż któregoś dnia już skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie, słysząc nadjeżdżający samochód, postanowili wyjść na drogę. Okazało się, że byli to Niemcy z Polakami sprawdzający teren, czy jeszcze ktoś żyje. Zabrali ich ze sobą. Od Polaków dowiedzieli się o losie Jana Rosińskiego, ojca Czesława, a teścia Genowefy. Wujek Janek po zamieszaniu jakie wytworzyło się na przejściu w Sosznikach, stracił z oczu swoją rodzinę i uciekał w kierunku Rafałówki, bo to był docelowy przystanek dla uciekinierów. Jak się zorientował, że w Rafałówce nie ma jego rodziny, wrócił na poszukiwanie w kierunku Siedliska wraz z jeszcze kilkoma osobami poszukującymi swoich rodzin. Pod Policami Ukraińcy ich złapali, tamtych zastrzelili, a ze on nie zginął od kuli, to pokłuli go bagnetami 18 razy. Stracił przytomność, więc Ukraińcy myśleli, że on nie żyje i go tam zostawili. Po odzyskaniu przytomności, jakiś /?/ Polak, który go znalazł, odwiózł do Rafałówki, a później odwieziono go do szpitala w Sarnach, gdzie przebywał 2- miesiące, lecząc się z zadanych ran. Czesław z bratową Genowefą postanowili pozostać w Sarnach i tam czekać na jego wyzdrowienie. Po wypisaniu się ze szpitala już wszyscy razem; Jan, Czesław, Genowefa z małym dzieckiem – Rosińscy wyjechali podstawionym transportem na roboty do Niemiec. Eugeniusz, starszy syn wyjechał do Niemiec wcześniejszym transportem”Moje wiadomości utrwaliłam w rozmowach na temat rodziny z wnuczką Teofili Rosińskiej – Marianną Malinowską zam. Lewin Brzeski i Wacławem Brzozowskim synem Gracjana Brzozowskiego a bratem Genowefy zam. Skoczów. W Siedlisku zginęła również Bronisława Kaszuba, teściowa Stefana Bitnera, nie wiem w jakich okolicznościach. Wiadomość uzyskałam od Barbary i Leokadii Bitner /mieszkają poza granicami Polski/ Nie ujęta w spisie zaginionych.

 

Kwiecień 2013 r. Łódź.   Halina Poros z d. Gutkowska była mieszkanka Siedliska

 

Relacja Wacława Onuchowskiego s. Franciszki z d.Rozalska i Jana Onuchowskiego mieszkańca Siedliska z jego przeżyć w dniach 16-17. 07.1943 r.

 

„Mieszkaliśmy na końcu wsi. Jak paliła się Wyrka, to wszyscy mieszkańcy Wyrki i Siedliska skupili się na drodze, która prowadziła do Huty Stepańskiej. Drogi były zatłoczone, mnóstwo wozów, mosty mało przejezdne, więc rodzice zabierając mniei moją młodszą siostrę Jadzię na furmankę /starsze rodzeństwo: Marian i Alina, uciekało z grupą AK/ zdecydowali, że przekroczą most /były dwa mosty, którymi można było dojechać do głównej drogi w kierunku Huty Stepańskiej/ od strony Stanisława Gutkowskiego. Z trudem dotarliśmy tam, ale jak Ukraińcy zaczęli palić pierwsze domy  w Siedlisku i strzelać do nas, to nasz wóz z końmi zostawiliśmy za mostem i uciekliśmy pieszo przez bród w kierunku Styrki. Tam ukryliśmy się w zaroślach i postanowiliśmy przeczekać noc. Siedlisko się paliło. O świcie wyszliśmy z tych zarośli i zobaczyliśmy, że dom Stanisława Gutkowskiego nie spalony, a nasz wóz stoi po drugiej stronie rzeki. Wtedy Rodzice zdecydowali, że pójdziemy po nasz wóz i dalej będziemy uciekać furmanką. Okazało się, że w waszym domu Ukraińcy zrobili sobie miejsce chwilowego „odpoczynku” po masakrach jakich dokonali. Jak już wyszliśmy z naszej kryjówki i byliśmy w połowie drogi do mostu, Ukraińcy zobaczyli nas i na koniach zaczęli nas gonić. Mnie i mojej siostrze udało się uciec i schować w pobliskie kartofliska, a rodziców złapali i na tym polu zamordowali.”

 

Wysłuchała i spisała; Halina Poros z d. Gutkowska w marcu 2011 r.

O szczegóły nie pytałam. Wyczułam, że wolałby do tego nie wracać i należy to uszanować. Przecież jako dzieci byli naocznymi świadkami jak zginęli ich rodzice.

 

Dalsze relacje dot. Wacława Onuchowskiego przekazane przez Lidię Gutkowską – Dziwak, siostrzenicę Wacława.

Kiedy Ukraińcy opuścili Siedlisko, dzieci /Wacław i Jadwiga/ wyszły ze swojej kryjówki i najpierw udali się do swego wozu, który jeszcze stał po drugiej stronie rzeki w poszukiwaniu jedzenia, bo byli bardzo głodni. Następnie wyruszyli w kierunku Rafałówki, gdzie mieszkała babcia Rozalska, omijając po drodze palące się wsie. Do babci dotarli po kilku dniach, przerażająco wystraszeni, zmęczeni i głodni, gdzie zastali pozostałe rodzeństwo tzn: Alinę/moją mamę/ i dziadka Rozalskiego, co im trochę przyniosło ulgę, że nie wszyscy zostali zamordowani. Był również z nimi brat Marian. Po kilku dniach pobytu w Rafałówce, ponieważ były już przygotowane transporty na wyjazd do Niemiec na roboty, wujek Wacek ze starszym rodzeństwem; Aliną i Marianem i dziadkiem Rozalskim wyjechali do Niemiec zostawiając Jadzię z babcią w Rafałówce. Po powrocie z Niemiec w 1945 r. osiedlił się z rodziną w Idzikowie, a następnie wyjechał do Warszawy, gdzie skończył studia, ożenił się i zamieszkał na stałe. Nie chce już wracać do wspomnień. Również w 1945 r. wyjechała z Rafałówki babcia z Jadzią i osiedliły się w Polsce.

 

Relacji wysłuchała i spisała 18.05. 2011 r. Halina Poros z d. Gutkowska

Relacja Marianny Malinowskiej- wnuczki Teofilii Rosińskiej, mieszkanki wsi Choromce gm. Włodzimirzec pow. Sarny./Przesłana listem/

Tej okropnej nocy ( 30. 07. 1943 r.- H P) , gdy był napad to uciekliśmy wszyscy do schronu, który znajdował się niedaleko za naszym domem i tam przesiedzieliśmy do rana. Całą noc się modliliśmy, śpiewaliśmy, prosiliśmy Boga o ocalenie. Na szczęście Bóg nas wysłuchał: nikt nie zginął z naszej wioski. Nasz tatuś zdążył wypuścić wszystkie zwierzęta, żeby je uratować. Wziął wóz i zaprzągł konie, żebyśmy mogli pojechać do Włodzimierca. Wracając jeszcze do napadu to wtedy nasi chłopcy dali znać Niemcom. Niemcy przyjechali dopiero rano i zabrali nas wszystkich do Włodzimierca. Tam właśnie zabrali nam wszystko: konie, krowy, całe jedzenie. Bo powiedzieli, że zabierają nas do Niemiec i, że tam dostaniemy dużo jedzenia. Niemcy zabrali nas pod eskortą polnymi drogami przez las, bo nas napadała partyzantka i chcieli, żebyśmy do nich dołączyli, a Niemcy byli temu przeciwni. Sami chcieli nas zabrać do Niemiec. I tak było, pojechaliśmy z Niemcami. Odstawili nas do Antonówki na stację. Ja już dokładnie tego nie pamiętam ile my tam byliśmy, jak długo. Ale pamiętam, że stamtąd transportem pojechaliśmy do Sarn. W Sarnach staliśmy długo na stacji, gdzie robili selekcję i zabierali starszych ludzi. Nasi dziadkowie się bardzo bali, bo myśleli, że ich zabiorą, ale myśmy się bardzo ich trzymali, nie pozwoliliśmy na to. Stamtąd załadowali nas znowu w transport do Przemyśla. Tam także dość długo staliśmy na stacji. Później załadowali nas do takich odkrytych wagonów jak dla krów, które w ogóle nie chroniły nas przed deszczem czy wiatrem. Takimi wagonami pojechaliśmy do Bawarii w Niemczech.

Tej „nocy”, o której pisze Marianna, to 30. 07.1943 r., dane: „Ludobójstwo” – W.E. Siemaszkowie str. 799. W Choromcach również była Samoobrona zorganizowana wspólnie z koloniami: Poroda i Prurwa. Dowódcą był Franciszek Jankiewicz – kuzyn dziadka Marianny – Tomasza Jankiewicza. /Wiadomość od Marianny?/  Moją kuzynkę na samą myśl o tamtych przeżyciach, ogarnia lek i nie chce odwiedzać naszych terenów, ani też spotykać się z Ukraińcami. Po prostu im nie wierzy i tą niewiarę  ja również podzielam, obserwując to, co się dzieje wokół 70-rocznicy Męczeństwa Kresowian.

Halina Poros -2013 r.