Janówka, gmina Lubitów, powiat Kowel, woj. wołyńskie parafia Zasmyki
Była to wieś położona najbliżej Zasmyk, liczyła ponad czterdzieści gospodarstw, w tym jedynie dwa ukraińskie oraz sześć niemieckich. Po wybuchu II wojny światowej Niemcy w ramach umowy niemiecko- radzieckiej wyjechali do Rzeszy, prawdopodobnie do Wielkopolski. Ukraińcy opuścili swoje gospodarstwa z chwilą zaostrzenia się stosunków polsko- ukraińskich, przenosząc się do wsi ukraińskich. A wieś była wyjątkowo ładna, przytulna, miała jakąś atmosferę rodzinną, niezwykle miłą- napisał Leon Karłowicz ( Mariański) mieszkaniec Zasmyk, autor książki; >> Zasmyki były naszym domem<<. To dzięki niemu pozostał, chyba jedyny opis miejscowości w której żył i zmarł mój dziadek Romankiewicz, urodziła się i wychowała moja mama Janina i wybudował na gołej ziemi swój dom mój tato Bogumił Szarwiło. A Karłowicz pisał: „Nie widziałem takiej [ wsi] nigdzie więcej. Domy blisko siebie sprawiały, ze wszyscy współżyli ze sobą jak w prawdziwej rodzinie, lubili się i szanowali. W świąteczne popołudnia zbierali się gromadami w cieniu drzew w przydrożnych sadach i zagajnikach i w beztroskiej, radosnej atmosferze spędzali wspólnie czas: dorośli, młodzież, starcy i dzieci. Same domy nie różniły się niczym od domów w okolicznych wsiach, ale każdy otoczony był drzewami owocowymi, czasem sporych rozmiarów sadem, ogródkiem kwiatowym, jakimś niskim choćby parkanem. Nie wiem skąd w Janówce brało się zamiłowanie do sadownictwa? W innych wsiach Wołynia widziało się gospodarstwa z dużymi, ładnie utrzymanymi sadami, lecz obok nich ciągnął się często rząd domów pozbawionych zupełnie drzew owocowych. Rosły jedynie w najlepszym razie karłowate wiśnie, częściej wierzby lub dzikie grusze. Janówka natomiast była jednym wielkim sadem owocowym. Poza tym tonęła w zieleni olchowego lasu; poczynając od połowy wsi w kierunku zachodnim szumiały naokoło stare olchy, z domieszką brzóz, gdzieniegdzie dębów lub jesionów. I tak krajobraz ciągnął się aż do jeziora Romankiewiczów i dalej po krańce Batynia. A jezioro też było urocze, choć trudno dostępne. Porośnięte wokół istnym trzcinowym lasem, jedynie od strony zachodniej, przed zagrodą właściciela, miało niewielką zatoczkę z dostępnym piaszczystym wejściem. Od strony wschodniej otaczało jezioro uginająca się pod stopami łąka, nazywana przez miejscową ludność „płachtami”, z otworami â „oknami” â przed którymi ostrzegano, bo podobno były one „bez dna”. Ale z tych „okien” wychwytywaliśmy dorodne raki: stawało się w kilku naokoło takiego otworu i poruszając nogami wgniatało się „płachtę” w dół, a z „ okna” wydobywała się woda razem z pływającymi w niej rakami. Gdy się je zobaczyło, uciekało się szybko na odległość paru metrów „płachta” się wyrównywała, woda z powrotem spływała do „okna”, a raki zostawały na trawie. Poza tym było to jezioro bardzo rybne, mimo, ze nikt nie prowadził tam żadnych zabiegów hodowlanych. Wystarczyła wędka z żyłką uplecioną z włosia wyrwanego z końskiego ogona i uwiązaną do zwykłej leszczynowej tyczki, aby w dobrym dniu w ciągu kilkunastu minut złowić kilkanaście ładnych płoci, krasnopiór, okoni czy linów. A jeżeli postało się w wodzie dłużej, wracało się do domu z naprawdę obfitym łupem. Bo aby móc wędkować, należało koniecznie wejść poza krąg trzcin, a woda sięgała tam co najmniej do pasa. Czasem więc z trzcin i tataraków robiło się „ łódź”, wiążąc je w grubą wiązkę, zdolną utrzymać ciężar człowieka, siadało się wygodnie, jak na małej wysepce i łapało ryby bez żadnych przeszkód. […] Jezioro Romankiewicza było poza tym miejscem naszych codziennych kąpieli. Woda idealnie czysta, ciepła, wokoło cisza, bo trzciny oraz zarośla i okoliczne wzniesienia zatrzymywały podmuch wiatru, stwarzały doskonałe warunki do pływania.[….] Nie wiem dlaczego inne jeziora, np. w Gruszówce, Tahaczynie czy Piórkowiczach nie cieszyły się takim powodzeniem jak janowskie. Nie opodal jeziora jeszcze stał, ważny element janowskiego krajobrazu, wiatrak Romankiewicza, mojego dziadka. A od strony Piórkowicz również nad jeziorem był dom moich rodziców. Opisy połowów raków znam z opowieści mojej mamy i jej siostry Frani. Ryby z jeziora natomiast stanowiły w którymś momencie podstawą dochodów moich rodziców. Łowili je niewodem i innymi sprzętami rybackimi ( winciorki, saki, żaki itp.), sprzedając w Kowlu zamieszkałym tam Żydom. Rybactwo tak ich wciągnęło, że wydzierżawili również jezioro na Batyniu. Zresztą ta pasja pozostała im na całe życie, a i mnie nią zarazili. Jeziora to bardzo urokliwe miejsca. To tylko garść wspomnień o ziemi którą zagospodarowali nasze rodziny na Wołyniu. Co z tego pozostało? Kazimierz Doliński dawny mieszkaniec Janówki napisał do mnie: „ naszej Janówki już nie ma, pozostały dwa domy ukraińskie, szkoła zamieniona na zlewnię mleka i krzaki oraz chwasty.” Połowa domów spłonęła w grudniu 1943 r. podczas napadu ukraińskiego, a te co pozostały po wojnie rozebrano. Nowy dom moich rodziców również rozebrano i przeniesiono do jednej z sąsiednich wsi ukraińskich. Zniknęły ogrody pełne kwiatów, sady kwitnące i polski ślad na tej ziemi. Podobny los spotkał dziesiątki wsi polskich na Wołyniu. Pozostało tylko echo „dlaczego?”