Rozalia Wielosz płacze, opowiadając o wydarzeniach sprzed (...)  lat. Choć minęło tyle czasu, wspomnienia z Wołynia stanowią krwawiącą ranę. Ten dzień, gdy do jej miejscowości Teresin w gminie Werba wdarła się ukraińska bojówka, pamięta z najdrobniejszymi szczegółami. „Mama tuliła do piersi wyrwaną ze snu siostrzyczkę – opowiada. – Janinka okropnie płakała. Pewnie wyczuwała, że rodzice się boją, że zaraz stanie się coś potwornego. Dzieci – nawet malutkie – takie rzeczy wiedzą.

Nie czekaliśmy długo. Niebawem przyszli pod nasze okna. Zaczęli krzyczeć, dobijać się. Rąbać drzwi siekierami. Przerażenie, panika, groza. Co robić!? Gdzie się skryć!?". Wraz z małym braciszkiem Edziem Rozalia czmychnęła do piwnicy. Ukraińcy tymczasem z wrzaskiem wdarli się do domu. Domownicy byli bez szans – rozpoczął się krwawy mord. Siedzące w piwnicy dzieci zamarły w przerażeniu. „Z góry dochodziły do nas odgłosy szarpaniny i uderzeń – relacjonuje łamiącym się głosem pani Rozalia. – A potem rozległ się przeszywający, rozdzierający krzyk mojej mamy. Do dzisiaj ten krzyk dźwięczy mi w uszach Moja siostrzyczka Janinka zaczęła jeszcze bardziej płakać. Domyślałam się, że Ukraińcy musieli ją wydrzeć z objęć mamy. A mamę zaczęli mordować. Krzyknęła tylko:

– Jestem matką, kobietą, darujcie mi życie!".

W tym miejscu pani Rozalia przerywa opowieść. Wzdycha ciężko, wpatrując się w okno. Stara się zatamować łzy, które teraz zalewają jej twarz. Dopiero po kilku minutach zaczyna znowu mówić: „Wydawałoby się, że mama z małym dzieckiem na ręku jest nietykalna. Że każdemu chrześcijaninowi kojarzy się z Maryją z dzieciątkiem Jezus na ręku.   Ukraińscy nacjonaliści byli jednak w morderczym szale. Nie było dla nich żadnych świętości. Nie mieli żadnych hamulców i żadnych skrupułów. Łuuuup...

Łuuuup... Łuuuup... Kilka uderzeń siekierą. Dźwięk jakby ktoś rąbał drewno. A to była rąbana moja mama. A potem rozległo się ciche rzężenie konającej. Janinka krzyczała zaś rozdzierająco: – Lula! Lula! Lula! W swoich ostatnich chwilach życia wzywała mnie, swoją siostrę. A ja siedziałam w ciemnej piwnicy. Skulona, sparaliżowana ze strachu. Jezus Maria... Jak trudno to wszystko oddać w słowach...". Najtrudniej wybaczyć banderowcom właśnie to – że zamordowali jej młodszą siostrzyczkę. Dzieciątko. Janinka miała zaledwie półtora roku. Z pogromu ocalała tylko Rozalia. Kiedy Ukraińcy zamordowali siostrzyczkę i rodziców, jeden z nich stanął w wejściu do piwnicy i zaczął krzyczeć, żeby osoby ukrywające się w niej wyszły na górę. Braciszek wstał i poszedł w stronę światła. Gdy stanął obok upowca – od razu otrzymał cios siekierą w głowę. Rozalia zrozumiała, że teraz jej kolej. Ale wówczas upowiec sobie poszedł. Najwyraźniej myślał, że w piwnicy schowało się tylko jedno dziecko. „Ostrożnie wyszłam na górę – wspomina ocalała. – Domu nie poznałam. W ciągu kilku godzin został dokumentnie zdewastowany. Szyby w oknach powybijane, bryzgi krwi na bielonych ścianach. Na podłodze walały się wyrzucone z szafek ubrania, pamiątki rodzinne, zdjęcia. Wszystko podeptane, zniszczone. Zbrukane. A pośrodku czarny różaniec mojej mamy. Podniosłam go z podłogi, ostrożnie zawiesiłam na szyję. I wyskoczyłam przez okno" Rozalia długo tułała się po wsi. W końcu dostrzegli ją Ukraińcy. Stał się jednak cud. Nie zabili jej. Doszli do wniosku, że skoro przeżyła, to widocznie tak ma być. Przygarnęła ją do siebie żona sołtysa. Ukrainka. Traktowała ją fatalnie, ale mała Rozalia i tak była jej wdzięczna. Pozwoliła jej bowiem żyć. Kiedy po wojnie przyjechał po nią stryj, Rozalia nie chciała z nim iść. Nie chciała opuścić ukraińskiego domu. Zapomniała już nawet, jak mówi się po polsku, i tylko powtarzała:

– Ciotko, ja nie pujdu!

W końcu jednak poszła. Zamieszkała na Rzeszowszczyźnie, gdzie stryj objął gospodarstwo po Ukraińcach wysiedlonych w ramach akcji „Wisła". Nauczyciele Rozalii narzekali, że cały czas wtrąca ukraińskie słowa i wyrażenia, że zaciąga w specyficzny, wschodni sposób. Rozalia skończyła w Zamościu studium nauczycielskie. Całe życie pracowała w szkole w Nabroży 20 kilometrów od Wołynia... Na Wołyń wróciła w 1996 roku. Pojechała tam razem z innymi ocalałymi z rzezi. Rok później postawiła w rodzinnym Teresinie ośmiometrowy krzyż upamiętniający pomordowanych Polaków, w tym jej rodzinę. Teresin, tak jak większość polskich wsi na Wołyniu, został zrównany z ziemią. Tam, gdzie kiedyś były domy, rośnie dziś las. W miejscu, gdzie stało rodzinne gospodarstwo pani Rozalii, wyrósł owocowy sad.

„Tyle po nas zostało – mówi z żalem pani Rozalia. – Drzewa i samotny krzyż".

Tekst to relacja bohaterki  książki Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia" (opublikowanej nakładem wydawnictwa Znak) Wyszukał i wstawił B. Szarwiło