Dlaczego mamy się domagać od Ukraińców pamięci o tym, o czym sami nie pamiętamy i nie potrafimy mówić?

Gaje Wielkie, stanowiące dziś część Tarnopola, były przed wojną samodzielną wsią. W lipcu 1943 roku w tutejszej cerkwi grekokatolickiej odbyły się uroczystości, na które zjechało wielu ukraińskich księży. Pod cerkwią dokonano poświęcenia broni przeznaczonej do mordowania Polaków. Dwa lata później, 27 marca 1945 roku, oddział UPA wspierany przez Ukraińców z Gajów i okolic zabił 69 osób. Sześć należało do mojej bliskiej rodziny. Jeszcze poprzedniego dnia ukraińscy sąsiedzi zapewniali mojego wuja, Józefa Barutowicza, który był miejscowym nauczycielem, że jemu i jego rodzinie nic się nie stanie. Prosili, aby nie wyjeżdżał. A o północy zastukali do jego domu. Potem zaczęli zabijać. Wiem o tym wszystkim, ponieważ za szczytem łóżka ukryła się moja ciotka, Janka, która dzięki temu ocalała. Była naocznym czy raczej nausznym świadkiem zbrodni. Słyszała strzały. Słyszała, jak zdenerwowani zabójcy wielokrotnie liczyli pomordowanych, bo brakowało im jednego z domowników. Jej. Morderstwo to było w pewnym sensie mniej potworne niż wiele innych – choć nie oszczędzono ani kobiet, ani dzieci, w tym małego kaleki – zabito ich bowiem kulą. A nie widłami, siekierą, piłą, nie otwierano im brzuchów, nie obcięto języka, nie ćwiartowano, nie darto pasów – jak to w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu w tamtych czasach bywało. Moja ciotka twierdziła potem, że zabito ich szybko ze względu na zasługi mojego wuja jako nauczyciela. Ale chyba nie miała racji. Z tego, co czytałem, wynika, że wszystkich w Gajach zabito z broni palnej. Tak czy owak, od tamtego dnia ciotka stała się zakładnikiem tej historii – opowiadała ją w nieskończoność, a w jej życiu nic nie układało się tak, jak należy. Krótko mówiąc, od dzieciństwa wiedziałem, co zdarzyło się na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Historia mojej rodziny sprawiła, że nie mogłem myśleć, jakoby UPA była ukraińskim odpowiednikiem AK.

„Odrodzone Państwo Ukraińskie będzie ściśle współpracować z Narodowosocjalistycznymi Wielkimi Niemcami, które pod kierunkiem Adolfa Hitlera tworzą nowy ład w Europie” – głosiło polityczne dowództwo UPA.

Oczywiście, nie podoba mi się to, w jaki sposób Ukraińcy zakłamują dziś te wydarzenia: gdy mój brat w 1989 roku po raz pierwszy odwiedził rodzinne strony, pierwszą rzeczą, jaką zobaczył na ulicach Lwowa, był pochód weteranów UPA. Witali go mordercy jego przodków. A jednak nie mogę się zgodzić z Aleksandrem Kaczorowskim, gdy porównuje tamte wydarzenia do Katynia i pisze, że skoro się domagamy od Rosjan prawdy o Katyniu, musimy się domagać prawdy o zbrodniach UPA od Ukraińców. Moim zdaniem ta analogia nie ma sensu.

Długo zastanawiałem się nad tym, dlaczego tak niewielu Polaków wie o tamtych wydarzeniach? Dlaczego gdy mówię o dalekim krewnym zamordowanym w Katyniu, wszyscy słuchają uważnie, a gdy wspominam ukraińskie rzezie, prawie nikogo to nie obchodzi? Dlaczego jeden nieboszczyk waży więcej niż sześciu? To mnie zawsze doprowadzało do furii. Można za to winić kłamstwa komunizmu (ale pamięć o Katyniu też była za komunistów zakazana), można winić politykę polskich władz po 1989 r., które dążyły do pojednania, nie domagając się jednocześnie zbyt energicznie prawdy od Ukraińców. Jednak moim zdaniem dominujące znaczenie miało coś innego – sam kształt tej zbrodni.

Celem Rosjan w Katyniu było pozbawienie Polaków warstwy przywódczej. Wywózki z Kresów Wschodnich po 17 września służyły temu samemu. Rosjanie zdziesiątkowali polskie elity, Ukraińcy wybrali innego przeciwnika. Bo byli słabsi w miastach niż Polacy, bo ich elity były mniej liczne od polskich i dlatego tak bali się odwetu. Z kolei w zbrojnym starciu z AK nie mieli żadnych szans. Ludzie na wsiach byli znacznie łatwiejszym celem.

Uprawianie księgowości zbrodni jest zawsze podejrzane. Ale jest zarazem konieczne. W ukraińskich rzeziach ginęli głównie chłopi, ich żony i dzieci. Czasem gajowi czy nauczyciele, jak mój wuj. Mord dokonywał się powoli, małymi krokami. Brak tu jakiegoś wiodącego mordu – symbolu, który przemawiałby do nas ogromem i wyjątkowością. „W jednej z wiosek w pobliżu Derażnego po pogromie znaleziono w chacie małe dziecko z wyprutymi wnętrznościami. Jelita były rozpięte na ścianie w jakiś nieregularny sposób, a na jednym z gwoździ wisiała kartka z napisem »Polska od morza do morza«” – wspomina jeden ze świadków. Jeśli coś wyróżnia te mordy, to wyjątkowe okrucieństwo. Środowiska kresowe zawsze to akcentowało, licząc, że w ten sposób przebiją się do opinii publicznej. Ale to nie poskutkowało. Dlaczego? Wielki lewicowy historyk Eric Hobsbawm powiedział: „Chciałem, aby w moich książkach przemówili ludzie bez głosu, którym ze względu na pochodzenie społeczne, brak wykształcenia, nigdy nie oddawano głosu”. Ofiary rzezi w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu są w porównaniu z ofiarami Katynia właśnie takimi „ludźmi bez głosu” – a nie kwiatem narodu, który bez końca opłakujemy. My po prostu nie potrafimy o nich mówić.

I tu jest sedno sprawy. Kaczorowski z jednej strony domaga się, abyśmy byli w kwestii rzezi ukraińskiej równie stanowczy co w sprawie Katynia. A jednocześnie słusznie zauważa, że o tych masakrach w Polsce mało kto słyszał. W jaki sposób mamy się domagać od Ukraińców pamięci o tym, o czym sami nie pamiętamy? Czemu inni mają załatwiać sprawy, których sami nie potrafimy załatwić?

Obawiam się też powrotu logiki licytacji w stosunkach z Ukraińcami: kto był bardziej poszkodowany. To nie przynosi nic dobrego. Także dlatego, że w ferworze walki zaczynamy kłamać na temat własnej przeszłości. I nie oskarżajmy hurtem wszystkich Ukraińców – nie wszystkie błędy wynikają ze złej woli. Nam też trudno było się godzić z własną przeszłością. Nie ma sensu zakładać, że ci, którzy „nie wierzyli” w Jedwabne, byli antysemitami z krwi i kości. Każdy naród chce zachować dobre zdanie na własny temat – to jest tendencja powszechniejsza niż samobiczowanie.

Kaczorowski twierdzi także, że skoro dotychczasowa taktyka postępowania z Ukraińcami – traktować ich łagodnie, licząc na to, że kiedyś dorosną do prawdy – zawiodła, powinniśmy grać z nimi twardziej. Tylko co właściwie miałoby to dać dzisiaj, gdy tracimy wpływy na Ukrainie? Przypomina to zachowanie właściciela pustej restauracji, który podnosi ceny w nadziei, że klienci dzięki temu wreszcie tłumnie się zjawią. A jeśli ten karkołomny manewr zawiedzie? Kaczorowski mówi: najwyżej drogi Polski i Ukrainy się rozejdą, niewielka strata... Nie mogę się z tym zgodzić. Nie tylko z powodów geopolitycznych, które są zbyt oczywiste, by o nich mówić. Niepodległa i w miarę samodzielna Ukraina stanowi gwarancję naszego bezpieczeństwa. Jej ostateczne przesunięcie w sferę wpływów Moskwy oznacza, że znowu będziemy odgrywać rolę państwa buforowego.

Pisałem, że w Gajach Wielkich – gdzie mieszkała część mojej rodziny – zginęło 69 osób. Ale na szczegółowej liście zamieszczonej w „Ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach w województwie tarnopolskim w latach 1939-1946” wymienionych jest jedynie 68 zamordowanych. Ta brakująca osoba to Anna Skowrońska. Zginęła, ponieważ przyszła z Tarnopola ostrzec mieszkańców przed grożącym im mordem. Autorzy nie wymieniają jej prawdopodobnie dlatego, że była Ukrainką. To była moja prababcia.

 (Maciej Nowicki: Jaka pamięć? Jaki wstyd?  https://www.newsweek.pl/swiat/jaka-pamiec-jaki-wstyd/0ycz73f  Data publikacji: 20.09.2018  ) Wyszukał i wstawił B. Szarwiło.